Oto Ja
Otworzyłem oczy. Jak co dzień rano
obudził mnie – niebywałe – budzik. Tak samo jak całe moje życie był on
nietypowy w swym działaniu. Każdego poranka grał inną melodię. Jednego razu
budziłem się przy ulicznym rapie, innego ranka słuchałem muzyki elektronicznej
Daft Punk, wczoraj grały rytmy disco z lat osiemdziesiątych, natomiast dziś po
całym pomieszczeniu rozpływał się dźwięk reagge Boba Marleya. Nuty te
sprawiały, iż sam za harfę czasem chwytałem. Podniosłem z łózka moje pokryte
gadzimi łuskami plecy.
Jak zwykle spędziłem dziewięć błogich minut na
wybudzaniu się. Była to moja jaszczurza tradycja. Rozciągałem się i ziewałem,
przy jednoczesnym podziwianiu kolorów mego mieszkania. Całe było zielone, bo
dobrze znałem symbolikę szmaragdowych odcieni. Wszystkie ściany i podłogi miały
właśnie ową barwę. Nawet moje drewniane meble pokryte były puszystym mchem o
tym samym kolorze. Ongiś miłowałem bardziej czerwieńsze tony, lecz z wiekiem
doceniłem natury wdzięki.
Gdy wstałem z łóżka, udałem się
do kuchni śniadać. W lodówce na próżno było szukać jakiegokolwiek mięsa, byłem
przecież wegetarianinem. Zerwałem zatem parę liści ziół rosnących w doniczkach
i zrobiłem z nich sałatkę. Niektórzy powiadali, że podobna dieta jest niezbyt
zdrowa, lecz ja słuchałem rad Jonathana Safrana Foera z jego książki „Zjadanie
zwierząt” i rozumiałem, iż łuski me swej barwy nie stracą. W życiu zawsze sporo
czytałem. Stąd wiedziałem, że gdy przyjdzie mi pisać szkolne rozprawki,
sprawnie będę mógł potwierdzać swoje liczne argumenty. Do śniadania także
zasiadłem z księgą opasłą. Lektura ta oddawała me życie zadziwiająco prawdziwie.
Fantastyka wysokiej klasy – myślałem – podziwiając autora. Gdy tylko zerkałem
do „Pieśni lodu i ognia” Georga R.R. Martina, w sekundę marzyłem o skrzydłach i
lataniu, a przecie byłem jeno kroczącą na dwóch nogach jaszczurką.
Zjadłszy śniadanie porannej
kąpieli zażyłem i udałem się – jak zwykle – do szkoły mej wybitnej. Wsiadłem w
pojazd mój najszybszy. Był to bolid Red Bulla, bo kochałem ten zespół Formuły 1
nader wszystko inne, co miało profanum łatkę. Droga minut trwała dziewięć i
spokojna była, bo śpiewów ptaków słuchałem. Poczułem ciepło wkraczając do
szkoły, bo ludzie dobrzy, a budynek zielony.
Była tego dnia lekcja szczególna,
na którą czekałem przez resztę zajęć. Zajęcia z gadziego języka to były. Zawsze
biegle władałem jaszczurzą mową, toteż siostrę z niewoli sklepu nabyłem, co
agamą brodatą była. Wcześniej w domu mym
żył brat – gekon orzęsiony, którego Froggy zwałem. Model z niego był przedni,
przeto zdjęć uczyniłem mu sporo. Aparat pasował do mnie nie gorzej niż do niego
ogon zielony. Miałem też brata drugiego – kota syjamskiego Miszę, który był zaledwie
rok młodszy ode mnie samego.
Tego dnia w szkole wiedzę nabyłem
o językach innych zwierząt. Poznałem świnię, konia i osła, choć opinię o nich
kiepską miałem po „Folwarku zwierzęcym” Georga Owrella.
Na lekcjach innych, równie
ciekawych, słuchałem o filmach wiele i myślałem nad wartością kina w gadzim
życiu. To filmy właśnie nauczyły mnie wielu tak ważnych dla gadów kompetencji. We
wspomnieniach kukułka nad swym gniazdem lecąc empatii mnie uczyła – ku memu
zdziwieniu – porażająco dobrze. Później wyobraźnia obrazy Shawshank malowała, a
po tym spektaklu przypływ sprytu i spostrzegawczości poczułem. Było mi tak
dobrze, żem ślepia me przymknął. Móżdżek mój w mig to wykorzystał i w sekundę
zasypał mój umysł dziesiątkami snów. Najdłużej trwał ten o grze o pewien tron
ze stalowych mieczy zespawany. Sen ten był skomplikowany, lecz ciekawszy niż
wszystko inne. W czasach
średniowiecznych się znalazłem, co bardzo mnie cieszyło, gdyż uważałem, że epoka
ta była zaprawdę nietuzinkowa. Gdy się wybudziłem, poczułem napływ odwagi oraz
męstwa. I choć dokładnie profesora w tym czasie nie słuchałem, to zgodny z nim
byłem, że kinematografia ważna wielce w każdym życiu jest.
Po dziewięciu kształcących
godzinach szkolnych, postanowiłem powrócić w końcu do domu mego. Na drogę
powrotną wybrałem rower zielony, bo o zdrowie swoje dbam zazwyczaj. W podróży
tej przyrodę bacznie obserwowałem, choć uważać musiałem, by mój cenny ogon nie
wkręcił się w szprychy. Jasne było, że kraksy uwielbiałem jeno w kinie akcji
oglądać.
Kiedym tylko do domu dotarł, w
mig zająłem się kuchnią i obiadem. Lubowałem się w gotowaniu, toteż gadzie zęby
szeroko szczerzyłem. Tego dnia zapachy w kuchni mej panowały typowe dla dania
wiedźmińskiego. Złapałem w dłoń banana, bo smak jego zawsze był wybitny,
pokroiłem i dodałem do czekoladki Gumpa Forresta. Wszystko zalałem – z przywiązania
do sportu – napojem zacnego Red Bulla. Na sam już koniec dodałem kawałek
mechanicznej pomarańczy, ta jednak zgrzytała pomiędzy zębami nieco. Przepis ten
wymyślił pewien Brytyjczyk w roku osiemdziesiątym czwartym. Przed posiłkiem zawołałem
nordyckie „skol”, bo czułem płynącą w mych żyłach krew wikińską. Przyznać
musiałem, że smak potrawy był lepszy niż lśnienie słońca o porannej porze.
Później przy biurku swym
zasiadłem. Dużo przy nim chwil spędzałem, stąd obcy zwać mnie mogli domatorem.
Choć prawda była zgoła inna, gdyż przyjaciół cennych miałem i czas im swój
dawałem.
Wziąłem ołówek – jak zwykle –
zielonej barwy, pustą kartkę, co kolorem ulubioną porę roku przypominała i
zabrałem się do pracy. Na Panu swym się wzorowałem, więc rajcowało mnie miano
twórcy. Pierwszym malunkiem było chorwackie miasto. Wszystkie szczegóły
zręcznie oddałem, bo Dubrownik całym sercem kochałem. W tymże mieście znalazło
się miejsce dla Krystiana – sławnego piłkarza w koszulce Madrytu. Na drugiej
rycinie ukazałem pszczółkę turystkę, bo Białystok miłowałem a i podróży nigdy
nie odmawiałem.
Wkrótce głodny się stałem, więc
kolację prędko przygotowałem. Wygodnie się rozsiadłszy za Hemingwaya lekturę się
wziąłem i taco się zajadałem. Chwilę mi
zajęło zrozumienie, że w książce chodzi o morze, które zresztą kochałem, gdyż
ze znaku zodiaku rybą jestem, co potwierdzenie w wodzie zawsze znajdowało, choć
do krokodyla – niestety – wiele jeszcze mi brakowało.
Po wieczerzy powróciłem do biurka
swego. Zająłem się pracą mą jedyną, ale jakże zacną. Dźwięk wciskanych klawiszy
maszynopisu ukajał mą duszę. Myśli swe zawsze zapisywać uwielbiałem, więc nie
było dnia bez tego. W tychże chwilach wieczornych oczy przymykałem i pisać
zaczynałem. Choćbym rozpisywał się o grzeszkach i łezkach, czułem szczere
szczęście. Jak dotąd jeno marzyć mogłem o czytelnikach mych licznych w
przyszłości, ale póki co do gadziej szkoły chodziłem i dobrze cel mych starań
znałem.
Rozdziałów dziewięć już w ten
sposób napisałem. Boskości przypływów kosztowałem, gdy spod mych rąk postacie
powstawały. W kilka chwil stworzyłem Maksa, co fotografią się parał. Zdjęcia
robił kotom, bo w oczach jego były to królewskie futrzaki. Obok niego był
chłopak, co przez pająka został raz ugodzony. Piotrek, bo tak się nazywał,
graczem komputerowym był i mówić o tym wszystkim chciał. Rozumiał jednak, że
inni go nie zrozumieją, więc nie chwalił się tym faktem wcale.
Na sam koniec, przed snem,
postanowiłem spróbować swych sił w czymś nietypowym. W zielonej szkole
zobaczyłem zielone ogłoszenie o konkursie i zignorować go nie mogłem. I tak jak
treść konkursu mówiła, pisać zacząłem.
Pisałem o młodym chłopaku. Był
człowiekiem i nazywał się Paweł. Oczy miał piwne, zęby krzywe, figurę smukłą,
włosy zaś brunatne. Ambitnym i cierpliwym go nazwałem, bo takiego go widziałem.
Ciężko mi było stwierdzić, czy osoba, o której pisałem jest przystojna, gdyż
właśnie opisywałem swe fantastyczne alter ego.
Gdy skończyłem pisać, nazwałem
swą pracę: „Oto Ja”.
Komentarze
Prześlij komentarz